Oczywiście nie przybiegły do mnie z tajnym paktem, o nie. Jednak z okruchów codzienności wyłania się coraz lepszy obraz królewskich zamierzeń.
Więc po pierwsze położyły nacisk na kształcenie językowe.
- Mamo, lić! - zarządzają, chowając się za drzwi sypialni.
- Raz, dwa, trzy... - zaczynam.
- Mamo, ale lić po agieńsku!
- One, two, three...
Albo.
- Mamo, lić po sisiańsku.
- Uno, dos, tres, cuatro, cinco, seis...
- Śete, oćio, nembe, dieź - kończy za mnie Wiktoria.
- Gdzie jest Ela? Gdzie jest Ela? - wołam, gdy przebrzmi echo odliczanki. Ela wychyla się nieco zza drzwi, więc wołam "Tutaj!". A wówczas królowa udziela mi reprymendy:
- Śete, oćio, nembe, dieź - kończy za mnie Wiktoria.
- Gdzie jest Ela? Gdzie jest Ela? - wołam, gdy przebrzmi echo odliczanki. Ela wychyla się nieco zza drzwi, więc wołam "Tutaj!". A wówczas królowa udziela mi reprymendy:
- Mamo, móf "Aki"!
- Mam mówić aquí?
- Tak. I dode ea Ela.
- Dobrze. To schowaj się jeszcze raz. ¿Dónde está Ela? ¿Dónde está Ela? ¡Aquí!*
Albo.
Idziemy do biblioteki. Ela buszuje po okolicznych krzakach, Wiki idzie obok mnie i coś mruczy pod nosem. Mruczy i mruczy. Milknie na chwilę i zaczyna od nowa. Przysłuchuję się, cóż to za litanię odmawia królowa, Plejn, lamp, fiś, tedi bll, bii, digel, stal, bet, lobot, fokś, flalel, kalo... [plane, lamp, fish, teddy bear, bee, digger, star, bed, robot, fox, flower, carrot].
Czyli tak. Hiszpański załatwia królowym jakieś 650 milionów urzeczonych poddanych, a angielski dorzuca swoje skromne 355 milionów. Całkiem nieźle. Może nawet mężów jakiś sensownych znajdzie się w tym gronie.
Idziemy do biblioteki. Ela buszuje po okolicznych krzakach, Wiki idzie obok mnie i coś mruczy pod nosem. Mruczy i mruczy. Milknie na chwilę i zaczyna od nowa. Przysłuchuję się, cóż to za litanię odmawia królowa, Plejn, lamp, fiś, tedi bll, bii, digel, stal, bet, lobot, fokś, flalel, kalo... [plane, lamp, fish, teddy bear, bee, digger, star, bed, robot, fox, flower, carrot].
Czyli tak. Hiszpański załatwia królowym jakieś 650 milionów urzeczonych poddanych, a angielski dorzuca swoje skromne 355 milionów. Całkiem nieźle. Może nawet mężów jakiś sensownych znajdzie się w tym gronie.
Ale dla królowych to nadal za mało. Phi! Cztery kontynenty? Bo przecież Afryki to tylko marne skrawki są anglo- lub hiszpańskojęzyczne, więc nie ma co jej wliczać. Chyba że...
- Baba yetu, yetu, yetu! - nucą od kwadransa, plącząc się po pałacu.
- A wiecie, co znaczy "Baba yetu"?
- Co?
- To słowa w języku suahili, oznaczające "Ojcze nasz". Językiem suahili mówią ludzie w Afryce. Kojarzycie Afrykę? To tam, gdzie mieszka Murzynek Bambo. W Afryce jest bardzo gorąco. I żyją tam słonie i lwy. A ta piosenka, "Baba yetu", to modlitwa do Pana Boga.
- I Pan Bog ją lubi - podsumowuje dyskusję królowa Wiktoria, po czym wydaje dekret - Mamo, czi możesz nam puścić "Baba yetu"?
Uruchamiałam teledysk, zacierając ręce. 50 milionów! 50 milionów użytkowników języka! Afryka jest nasza! Tymczasem polowanie na nowe terytoria jeszcze się nie skończyło...
- Baba yetu, yetu, yetu! - nucą od kwadransa, plącząc się po pałacu.
- A wiecie, co znaczy "Baba yetu"?
- Co?
- To słowa w języku suahili, oznaczające "Ojcze nasz". Językiem suahili mówią ludzie w Afryce. Kojarzycie Afrykę? To tam, gdzie mieszka Murzynek Bambo. W Afryce jest bardzo gorąco. I żyją tam słonie i lwy. A ta piosenka, "Baba yetu", to modlitwa do Pana Boga.
- I Pan Bog ją lubi - podsumowuje dyskusję królowa Wiktoria, po czym wydaje dekret - Mamo, czi możesz nam puścić "Baba yetu"?
Uruchamiałam teledysk, zacierając ręce. 50 milionów! 50 milionów użytkowników języka! Afryka jest nasza! Tymczasem polowanie na nowe terytoria jeszcze się nie skończyło...
- Co to?! Co to?! - woła zaaferowana Wiktoria w trzeciej minucie piosenki. Teledysk zna już na wskroś, ale ciągle zapominała, jak brzmi to bardzo ważne, intrygujące słówko...
- To jest kosmos.
- Koch-moch! - powtarza z rozmarzeniem.
- Koch-moch! - wtóruje jej zachwycona Elżunia.
Każdego niemal dnia, przy wieczornej kaszy, czekają na kosmos. A wcześniej, gdy na dworze robi się ciemno, królowe wygrzebują w kufrów absolutnie profesjonalne lunety (w tej roli: plastykowe kręgle) i, stając przy balkonowym oknie, obserwują Księżyc.
Wreszcie stało się jasne, że królewskie imperium nie oprze się o Andy czy Górę Kościuszki. O nie! Na sztandarach wyszyjemy raczej coś w stylu "Space: the final frontier...".
Było już "O dwóch takich, co ukradli księżyc", więc nuda. Nadszedł czas, by skraść Kosmos. Podejrzewam, że do swoich planów mogą zaangażować Pana Boga. "Będzie, będzie się działo..." :)
OdpowiedzUsuńBa, Elżbieta nie od parady ma przecież kapłański rodowód ;)
Usuń