Sprowadzono dwie zjeżdżalnie i dwie trampoliny. Urządzono kąciki do farbą chlapania, babeczek ozdabiania, paznokietków malowania, książek kupowania, masą solną lepienia, równowagi na torach przeszkód ćwiczenia, lotkami rzucania, piłką kopania i między słupkami biegania. Ciasta domowe upieczono, kiełbachy na grill wrzucono, balony nadmuchano. Rozstawiono scenę, na której chłopcy i dziewczęta w strojach ludowych krakowiaki i oberasy wytupywali cudnie, a starszyzna mazura na cztery pary pląsała. I dwie babcie bliźniaczki, przebrane za biedronki, sprowadzono do prowadzenia konkursów i rozdawania miśków. Nawet już za kobietą z brodą się zaczęłam rozglądać, ale widać budżet dzielnicy na takie wianki nie pozwolił.
Postarano się, o tak. Znać, że jakoweś wybory niedługo wiatry przywieją.
Ludzi było dużo. Dzieci tyle, ile w najlepszych latach komunistycznego wyżu demograficznego. Królowa Wiktoria, onieśmielona tak liczną świtą, zażądała noszenia na rękach (lektykę jak raz zostawiłyśmy w domu). Po dwóch godzinach takiego treningu czułam, że mój mięsień trzygłowy ramienia ma już z siedem głów. Ale czegóż się nie robi dla dziecka w Dzień Dziecka.
Przy dmuchanej zjeżdżalni stałyśmy kwadrans. Wiktoria to się na nią rwała, to znów się jej bała. Pogapiłyśmy się więc na zjeżdżające dzieci i zrobiłyśmy rundkę po terenie festynu. Baza pierwsza - przedszkolny plac zabaw, nówka sztuka, wybudowany w ostatnie wakacje, prawie jeszcze nie zhańbiony wulgaryzmami na drewnianych domkach. Baza druga - scena. Akuratnie do rzępolonej na skrzypcach melodii występowały przedszkolaki w góralskich strojach. Baza trzecia - trampolina. Ośmielona królowa zdecydowała się na dwie tury skoków. A potem wróciłyśmy pod zjeżdżalnię.
Już po 20 minutach czajenia się, Wiki zdecydowała, że zjedzie. Mocno się obawiałam, czy nie będzie z nami tak, jak z pewną blogową celebrytką i jej córką - że będę musiała sama się na tę zjeżdżalnię wdrapywać i z jej szczytu ściągać moją chojraczkę, ale... Zjechała! A potem zjechała druga raz. A potem trzeci, piąty, dziesiąty. Przy dwunastym zjeździe już zaczęła kombinować - a może by tak na brzuchu? A może po lewej stronie schodów, a nie tamtędy, gdzie wszyscy? Zabrałam ją więc na większą zjeżdżalnię, taką wysokości hotelu Mariott, żeby dziecina napchała się po uszy mocnymi wrażeniami.
Po wszystkim przeprowadziłam mały wywiad...
- Wikulku, podobało ci się na festynie?
- Tak. Biło dudu didi i bił upał [czyt. Było dużo dzieci i był upał].
- I co jeszcze?
- I ploplo gał na kikach. I biła kokogagokokokikikama. I gigaga i ta duga gigaga. [czyt. I chłopiec grał na skrzypcach. I była (zabijcie mnie, nie wiem, co to kokogagokokokikikama...). I zjeżdżalnia i ta druga zjeżdżalnia].
- A na której się fajniej zjeżdżało?
- Na dudej. I na lelolej [czyt. Na żółtej. I na zielonej].
- A co ci się najbardziej podobało?
- Kakaka! [czyt. Karetka!]
- Aha...
- A popop didi gogigi do domu, bo juś kokiła bababa. Juś biła okaka popapa i Titi wuwuwu do domu mamą [czyt. A potem dzieci poszły do domu, bo już skończyła się zabawa. Już była ostatnia piosenka i Wiki wróciła do domu z mamą].
(I tak, to była jedna z tych chwil, gdy mutancki wzrost działał na naszą korzyść! Nikt nawet nie zająknął się, że przepraszam, ale córeczka to chyba ciut za młoda na takie atrakcje. Przed zjazdami na zjeżdżalniach podciągałyśmy tylko porządnie spodnie, żeby pampek nie rzucał się za bardzo w oczy...)
a może Wiki chodziło o trampolinę?
OdpowiedzUsuńChyba nie, na trampolinę mówi "tatotita". Podejrzewam, że "kokogagokokokikikama" może mieć jakiś związek z dziećmi w strojach krakowskich. Jeszcze dwa dni po występie Wiktoria wspominała chłopca, który rzępolił na skrzypcach ludowe melodie, a czapki z piórami i kolorowe zapaśnice wywarły na Wiki duże wrażenie :)
UsuńAleż ona jest śliczna...
OdpowiedzUsuńDzięki :-)
Usuń