Królowa Wiktoria miała dziś małą kraksę.
Królowa Elżbieta miała ich dziś bez liku, ale to normalka. Co mam pisać? Że rozwaliła sobie głowę o metalową barierkę i ma na czole siniar wielkości pięciozłotówki? Że zeżarła pół piaskownicy piachu, bo ktoś nieopatrznie zostawił tam miarkę do mleka, więc Elunia sprawnie tą miareczką wiosłowała? Że zleciała ze zjeżdżalni i schodków do drewnianego domku? Że tysiąc jeden razy łapała zająca? Nudy. Dzień jak co dzień.
Za to Wiki...
Byłyśmy w drogerii. Załadowałyśmy do koszyka osiem opakowań kaszy (zapas na trzy dni) i właśnie zmierzałyśmy z nimi w stronę kasy, gdy Wiktorii przypomniało się, że trzeba kupić jeszcze sok owocowy. Odwróciła się na pięcie, z ponaddźwiękową prędkością rzuciła się w stronę regału z sokami i... wpadła na ekspedientkę. Z impetem. Olbrzymim impetem. Ekspedientka niosła wielkie kartony w towarem, więc nie zauważyła biegnącej Wiktorii. Wiktoria patrzyła tylko na soki, więc nie zauważyła nadchodzących kartonów.
W zwolnionym tempie widziałam, jak Wiki odbija się od kobiety niczym piłeczka pingpongowa od paletki. Najpierw odskoczyła jej z głowy czapeczka z myszką Mini. Potem, bardzo filmowym ruchem, rypnęła sama Wiktoria. Na plecy. Jak długa. Równocześnie kobiecie malowniczo rozsypywały się pakunki, a sama ekspedientka rozdziawiała usta w niemym okrzyku. Gdy Wiki zaczęła ryczeć, czas wrócił do normalnej prędkości.
Przez kolejne trzysta lat uspokajałam zaryczaną dziewczynkę i przerażoną kobietę.
(W sumie to za bardzo tej Wiktorii nie uspokajałam, muszę przyznać. Bo co miałam jej powiedzieć? Że już nie boli? A skąd miałam wiedzieć, czy boli, czy nie? Że już dobrze? Gdyby było dobrze, to by nie ryczała. Że ma nie płakać? Przecież ma powód. A niech płacze, może na jakiś gratis się załapiemy. Zresztą gadanie do dziecka ogarniętego tego typu szałem uważam za kompletny idiotyzm. Przecież ono i tak nas nie słyszy... Ograniczyłam się więc do tulenia.)
Gdy Wiki wypłakała wszystkie smuteczki, obsmarkała mnie równomiernie od pasa w górę i wysłuchała tysięcznych przeproszeń, uspokoiła się wreszcie na tyle, że mogłyśmy skończyć zakupy. Tymczasem druga uczestniczka zajścia zniknęła na zapleczu. Po chwili wróciła, z przebłagalnymi fantami (Ha! Czułam, że będą gratisy!)
Wiki dostała świecącego Mikołaja. Takiego bożonarodzeniowego. Do przyklejenia na lodówkę czy gdzieś, z lampką LED-ową w trzewiach. Mikołaj zmienia kolory i w ogóle jest super wypaśny (czyt. dość tandetny). Wiki jest nim zachwycona.
Ela też zarobiła na tym wypadku. Dostała materiałową myszkę z dzwoneczkiem na ogonku. Przez resztę dnia podzwaniała nim, wołając "Dzy, dzy, dzy! Dzy, dzy, dzy!".
Ponieważ mam nawyk czytania wszystkiego, co się pod ręce nawinie, zerknęłam na opakowanie tychże fantów. "Uwaga! Nieodpowiednie dla dzieci w wieku poniżej 3 lat ze względu na małe elementy" - zaczęłam czytać opis Elusiowej myszki. Tymczasem Elunia energicznie memłała owe małe elementy w pyszczku. "Dla bezpieczeństwa zwierzęcia - czytam dalej - należy od czasu do czasu sprawdzić, czy zabawka się nie zużyła i w razie potrzeby wymienić ją na nową. Podczas zabawy koty powinny być pod stałym nadzorem".
Gdybyście planowali kiedyś jakiś drobny upominek dla królowej Elżbiety, sprawdźcie ofertę zabawek firmy Kitekat. Eli na pewno się spodobają.
(...)
Wieczór. Plac zabaw. Ojciec woła synka:
- Mikołaj, choć tutaj. Mikołaj!
- Mikoko gogał dom! Jest pikokoko do Titi gugu* - wyjaśniającym tonem mówi do mężczyzny Wiktoria.
* Mikołaj został w domu. Jest przyklejony do Wiki łóżka.
Hahahha, uśmiałam się, jesteście najlepszym poprawiaczem humoru;)
OdpowiedzUsuńNajlepsze zabawki u nas to te podkradzione kotu. :)
OdpowiedzUsuńTego mi dzisiaj było trzeba. Uśmiałam się jak nie wiem!
OdpowiedzUsuń