Wybrałyśmy się na spacer. Biblioteka + Biedronka. Miało być szybko i na temat.
Na początku szlo nam świetnie. Dotarłyśmy pod pierwsze "B" bez buntów Wikula, darcia Eluni, ucieczek, sesji dreptania w miejscu, fochów, urazów i przydługich postojów na kontemplowanie piękna samochodów. Wiki sprawnie oddała książkę, odebrała nową i już mogłyśmy gnać na zakupy.
Postanowiłam pojechać skrótem, koło szkoły. "Oszczędzę z 10 minut marszu!" - pomyślałam, skręcając za biblioteką w lewo. Oszczędność jest tu kluczem. Odkąd mamy hammera, królowa Wiktoria cały czas chodzi na spacerach. Bardzo jej się to podoba - w końcu wózki są dla dzidziusiów i maluchów, a chodzenie dla starszaków. Niemniej jednak wolę nie szarżować z dystansami. Nowa trasa była krótsza od starej o 400 metrów - dla dwulatki to spora różnica. Dla matki również, jeśli przez ostatnie 400 metrów spaceru miałaby nieść wyrośniętą dwulatkę na rękach, pchając przed sobą wózek z wyrośniętym roczniakiem i trzymając w zębach siaty z zakupami.
Skręciłyśmy więc w lewo. Nadspodziewanie szybko minęłyśmy kompleks przedszkolny ze wspaniałym, bajecznie kolorowym placem zabaw ("Titi tu?" "Nie, kochanie. To jest plac dla przedszkolaków. My nie możemy tam iść". "Mi neeee") i podreptałyśmy dalej, wzdłuż szkolnego boiska. Na boisku grupa chłopców grała w gałę. Wiki zauważyła ich i zwolniła kroku. Na wysokości bramki przystanęła, odwróciła się facjatą do boiska i znieruchomiała. Ruszały się tylko jej oczy, wodzące za piłką. "O! Baaaaam!" - zawołała nagle. "Tak, piłka wypadła na ałt. Możemy już iść?" " Neeee!" - odparła, nie zaszczycając mnie nawet spojrzeniem. "Ale w sklepie kupimy Danonki. I parówki! I jogurty kakaowe! I buły! I rogaliki!" - wyliczałam, mając nadzieję, że czymś wreszcie przekonam królową do ruszenia w dalszą drogę. Wiktoria nie dała się skusić. Cóż było robić? Ustawiłam wózek z Elą tak, by i ona mogła się pogapić na meczową rozgrywkę i znieruchomiałam obok córek.
Po kilku minutach zrozumiałam, że szybko się od tego boiska nie oderwiemy. Zaproponowałam więc przejście na trybunę dla widzów [czyt. ławeczkę z boku boiska]. Wiktoria łaskawie się zgodziła. Ja zasiadłam na ławce, a królowe zawisły na siatce, oddzielającej nas od murawy - wlepione w nią twarzami, śledziły każdy ruch graczy, każde podanie, każdą przewrotkę. Wikul okraszał całość komentarzami ("Oooo! Tuuuu! Hahaha! Bam! Baaaam! I tu koko pipi! Pipi nono! To je pipi nono!"), zaś Elula aranżowała meksykańskie fale i prezentowała cheerleaderkie akrobacje. Obawiałam się nieco, czy poza doznaniami wizualnymi królowe nie wyniosą z tego show także nowego słownictwa - chłopcy bowiem równie energicznie grali, co rzucali mięsem.
W dalszą drogę ruszyłyśmy dopiero, gdy mecz się skończył. Niestety na naszej trasie spaceru znajdowały się jeszcze boiska do piłki ręcznej, siatkówki i koszykówki, stanowisko do rzutu kulą, bieżnia i rozbieg do skoku w dal. Dziewczęta szczegółowo badały wszystkie rodzaje nawierzchni... Cud, że nie zaczęły krokami sprawdzać wymiarów boisk...
I tak oto z krótkiego spaceru B+B wyszedł nam spacer B+B+B+B+B+B+B. Ale jaki się królowym apetyt zrobił po tym meczu! Gdy wreszcie dotarłyśmy do Biedry, panny rzuciły się na kajzerki, jak Victor Valdés na piłkę.
(Niestety gorący doping nadwątlił nieco siły Wikuli. Ostatnie pół kilometra i tak musiałam ją taszczyć na biodrze...)
W dzisiejszych czasach leniwej młodzieży i niechęci do lekcji wf-u, zainteresowanie sportem jest wielce chwalebne :-)
OdpowiedzUsuńToteż pierwotnie tytuł posta miał brzmieć: "Jeszcze będą z tych królowych ludzie" ;)
Usuń