poniedziałek, 30 grudnia 2013

Home sweet home

Po tygodniowym tour de famille wróciliśmy wreszcie na stare śmieci. Gdy przestąpiłam próg domu, poczułam jakiś dziwny zapach. Właściwie to poczułam brak zapachu. Ach, więc to tak pachnie mieszkanie bez dziecięcych pampków...
Święta udały się przednio.
Ela jadła żarcie dla psa. Kot jadł szarlotkę prosto z blachy. Wiki moczyła nogi w misce z wodą dla zwierząt. Ela bawiła się żwirkiem w kociej kuwecie i łapała psa za grdykę, a Wiki chciała go całować w nos. Myszkując po domu, Wiktoria znalazła w komodzie swój prezent...
Tak było 23 grudnia. Co się działo w resztę świątecznego wyjazdu? Aż strach pisać!
Dziewczynki wróciły ze świąt odmienione (i nie chodzi tylko o to, że od tygodnia mają katar) i jakieś takie jakby nieco wydoroślałe. Ot, choćby Wikulek - gdy podczas spaceru usłyszy sygnał erki, woła: "Kakeka! Po krek! Bo krek tatute ije! [czyt. Karetka! Po krew! Bo krew ratuje życie!"] Proszę, jakie mam uświadomione medycznie dziecko! A wszystko za sprawą babuli Ewuli, która zabierała wnuczki na spacery pod stację krwiodawstwa oraz na bipipi, gdzie Wiki w ręcznej i mechanicznej myjni podziwiała ablucje samochodów. Ponoć zastygała przy tych myjniach niczym Niobe, wprawiając w konsternację przypadkowych przechodniów.
Królowe poznały także nowe potraw. Wiki rozsmakowała się w rosole z lanymi kluskami, pieczonej gęsi i kaczce z jabłkami, Elunia zaś z wielkim upodobaniem (i jeszcze większym uporem) raczyła się psią konserwą oraz wyjadała cement spod drzwi balkonowych.
Elizabeth zdobyła przyjaciółkę - starą sunię Shimmy. Pierwszego dnia naszego pobytu u babci Ela podeszła do Shimmy i, zanim zdążyłam zauważyć, co się święci, obiema rękami złapała psa za podgardle. Shimmy ani warknęła. Siedziała, jakby nigdy nic. Równie łagodnie zapatrywała się na grzebanie małymi rączkami w psiej misce. Pozwalała Eli wchodzić na swoje legowisko, ze stoickim spokojem znosiła przydeptywanie ogona i potrącanie łap. Zaś gdy dziewczynki wracały ze spacerów, Shimmy witała Elunię, radośnie liżąc ją po policzkach.
Mniej szczęścia przy nawiązywaniu nowych znajomości miała Wiki. Gdy ochoczo dzieliła się z kotem układanką, ustawiając mu przed nosem kolejne elementy (Dla kok! I to dla kok! I to dla kok! I to dla kok...) Shadek nie zdzierżył tego machania rączkami tuż przed jego pyszczkiem i podrapał Wikulka w dłoń. Niegroźnie. Bez pazurów nawet. Ale Wiki trzymała się już potem na dystans.
Dziewczynki zostały obdarowane kilkunastoma książkami i ośmioma układankami - jesteśmy więc solidnie przygotowane na długie, zimowe wieczory, gdyby Pani Zima zdecydowała się zawitać do naszego królestwa. Układanki są cudne. Każda inna, każda wspaniała. Kupione zgodnie z moimi propozycjo-wytycznymi. Dzieci od tygodnia bez przerwy się nimi bawią. Niemniej jednak jeśli przed następną Gwiazdką komuś wpadnie do głowy, by podarować moim córeczkom kolejną układankę/ książeczkę/ kocki/ inne-zabawki-składające-się-z-wielu-elementów, to niechże do tego prezentu dołączy trzytonowe opakowanie melisy, ¡por favor!
A, i oczywista oczywistość, że mam dzieci do generalnego remontu. Kapryszą przy jedzeniu. Drą się przy zmianie pampka. Zapomniały, że same sprzątają zabawki. I że samodzielnie zasypiają. Ale spokojnie, powoli, spokój ducha imitacją zbroi. Do następnego spotkania z rodziną zdążę je naprawić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Ponoć milczenie jest złotem... ale w naszym królestwie preferujemy srebro. I gadulstwo :-)