Boję się myśleć o jedzeniu, bo gdy wpadnie mi do głowy jakiś niecodzienny smak, męczy mnie bez litości.
Był już etap małosolnych ogórków zjadanych od razu na progu sklepu. I surówki z kiszonej kapusty, serwowanej na kolację. Były śledzie w ilościach bardziej niż hurtowych - zarówno klasyczne, w oleju i z cebulką, jak i na słodko, z rodzynkami i przecierem pomidorowym. Po nich marzyła mi się pasta rybna, taka, jaką jadałam w dzieciństwie - nie jakaś a'la łosoś, tylko tandetna makrela, pewnie z jakiś podłych resztek, w cudownie różowym kolorze i o konsystencji delikatnej pianki... Och! Czemuż teraz takich nie robią?! W tamtym czasie doczepił się też do mnie sos mojo verde, ale szybko wybiłam go sobie z głowy bigosem. (4 kilo zniknęło bez śladu w dwa dni. Jak? Gdzie? Nie mam pojęcia).
A później nastał wreszcie grudzień, zrobiło się zimno i przedświątecznie, więc nadszedł czas pierogów, bigosów, gołąbków, pasztetu z czterech mięsiw i domowego smalcu. Zagryzanych szarlotką i ciastem z malinami.
I cóż ta moja dieta mówi o królewiątku? Że najpewniej będzie wielkim smakoszem.
Rośnie ci Maleństwo o raczej tradycyjnych gustach kulinarnych... Poza drobnymi wyjątkami, to jednak prym wiedzie polskie jadło. I bardzo dobrze :). Bo podobno (tak mówią niektórzy mądrzy i potwierdzają to opowieści różnych mam) dzieci gustują w tym, czym najbardziej zajadały się mamy. Jest to związane z hormonami szczęścia. Przyszła mama zajada się czymś, co sprawia, że jest zadowolona - do dziecka dociera pokarm, konkretny smak i emocje mamy. Jak to się często powtarza przez te 9 miesięcy, to potem dziecku to zostaje. Np. truskawki=szczęście ;)
OdpowiedzUsuńI bardzo dobrze! Mogę gotować jej bigosy na podwieczorek ;)
UsuńOczami wyobraźni widzę was nad wielkim garem bigosu... ;)
Usuńjako nie_matka zupełnie się na tym nie znam :) ale życzę dobrego roku :)
OdpowiedzUsuńWzajemnie, wzajemnie!
Usuń