piątek, 18 lipca 2014

And why do we fall, Bruce? So we can learn to pick ourselves up

Gdyby mnie jakiś szpieg z Krainy Deszczowców na spacerze z dziećmi przydybał, wydać by mu się mogło, żem matka nieczuła. Bo oto dziecię jedno czy drugie leży na ziemi i kwiczy, a ja nie lecę do niego na złamanie karku, a na trwożny okrzyk: "Kuku!" odpowiadam pytaniem: "I co teraz?" Zdaje mi się jednak, że nie jest to kwestia niewrażliwości.

Najpierw królowa Elżbieta rozwaliła sobie nogę. Skakały obie po jakimś takim zdezelowanym murku, co to kiedyś były do niego przytwierdzone siedziska, gdy WTEM Elunia włączyła syrenę alarmową i zażądała natychmiastowego opatrzenia ran.

Rany opatruje się buziakiem. Na lekkie zranienia wystarczy jeden buziak w chore miejsce. Zranienia poważniejsze wymagają dwóch-trzech buziaków, zaś zranienia śmiertelne serii około pięciu cmoknięć. Tym razem sprawa była nader poważna. Zaaplikowałam więc dawkę uderzeniową i przy okazji skonstatowałam, że w getrach zrobiła się dziura, a przez dziurę prześwieca krwawa pręga. Po oględzinach miejsca wypadku wyszło na jaw, że królowa Elżbieta zahaczyła swym cudnym udkiem o zardzewiały gwóźdź.

To było dzień czy dwa po tym, jak u Matki Sanepid przeczytałam o krwawym strupie pod kolanem Córki Drugiej, na którego to strupa Córka Druga dostała jakiś zastrzyk czy inny antybiotyk. Przelękłam się więc nieco, czy aby Elunia po zranieniu nie zarazi się wścieklizną czy inszym tałatajstwem. Wszak zdezelowany murek stał przy gimnazjum, a nigdy nie wiadomo, co też aktualnie dolega naszej młodzieży. Ale, przemyśliwałam sobie, wścieklizna rozwija się chyba czas jakiś, a na tężec, coś mi się kojarzy, właśnie zakończyliśmy szczepienia. Czyli luz bluz. No i getry podarte.

Następnego dnia Wiktoria rozcięła sobie brodę w wannie. A ostrzegał mnie mój tata, że do największej liczby wypadków domowych dochodzi w łazience. I że częste mycie skraca życie. A kto się umywa, tego ubywa. Tata lekarz, więc można założyć, że zna się na rzeczy.

To był drugi raz w życiu, kiedy w trybie pilnym ściągałam z pracy ukochanego chłopa. Wiki stała w wannie i wyła, krew kapała jej na brzuch i ściekała do wody, Ela patrzyła na to oniemiała, popłakując z siostrą do towarzystwa. Alarm trwał dość długo i był dość głośny, przyznaję. Sąsiedzi mogli mieć spory problem z wysłuchaniem tego dnia telewizyjnych wiadomości. Jednak po jakimś czasie emocje opadły, a Wiktoria dość przytomnie poprosiła o magiczne psik-psik i plasterek, żeby kuku mogło się zagoić.

Przy opatrywaniu rany mogłam ją sobie spokojnie obejrzeć - faktycznie, dość głębokie rozcięcie, długie na jakieś 7 milimetrów i  upierdliwie krwawiące. Przez moment rozważałam podjechanie do ambulatorium, ale szybko oprzytomniałam. Pół szpitala musiałoby przytrzymywać królową przy samej obdukcji lekarskiej, a na ewentualne zakładanie szwów trzeba byłoby sprowadzać wsparcie z innej placówki...

Rany goiły się więc same, przecięcia powoli się zabliźniały, a wokół nich feerią barw wykwitały pourazowe sińce.

Tymczasem pogoda się skiepściła i deszcze niespokojne potargały sad. Wyciągnęłyśmy z szafy gumofilce i ruszyłyśmy w tany po kałużach. Jakoś tak wyszło, że w pewnym momencie Ela zanurkowała w wodę głową. Wiktoria chciała ją mocno przytulić, ale wybrała nieodpowiednią technikę - ciasno oplotła swój łokieć wokół siostry szyi. Ela wyrwała się zbyt energicznie i straciła równowagę. Na szczęście kałuża była płytka. Na nieszczęście pod nią był nierówny chodnik. Różowawa pręga na Elusiowym policzku idealnie pasowała do przeciwdeszczowego płaszczyka.

Ze dwa dni później dziewczyny ganiały się na skwerku. Ela pierwsza, Wiki za nią (ach, jak cudnie tańczyć z panią). W pewnym momencie, gdy Elunia już prawie osiągała prędkość nadświetlną, Wiktoria lekko ją popchnęła. Ot, tak tylko pacnęła ręką w plecy siostry. Niestety było to na górce. Elunia runęła jak długa i wyrżnęła szczeną w chodnik. Wiki nie wyhamowała rozbiegu i potknęła się o leżącą na ziemi siostrę, upadając na nią i przygniatając ją swoim ciężarem. Eli głowa jeszcze raz zadudniła o podłoże.

Oczywiście ryczały obie, ale Wiki szybko przestała, bo nie zwracałam na nią uwagi. Zbyt byłam zaprzątnięta próbą zdiagnozowania obrażeń u młodszej poszkodowanej. A sprawy nie wyglądały najlepiej. Królowa wyła, wypluwając hektolitry krwi. Wybiła zęby? Odgryzła język? Zrobiła sobie dziurę w policzku? Nie dało się sprawdzić. Ba, nawet wytrzeć tej kapiącej posoki się nie dało, bo na widok chusteczki królowa zanosiła się tym większym szlochem.

Do tej pory nie wiem, co w królewskim pyszczku się poturbowało. Zęby i język ocalały. Bolało ze dwa dni - Ela przypominała nam często, że ma kuku. Wiki przez tydzień składała samokrytyki. Wreszcie jednak temat się wyczerpał i nastał czas nowych zranień, otarć i zadrapań.

Teraz już rozumiecie, czemu przy byle upadku czekam, aż się dziecię samo podniesie i zdiagnozuje, jakiej pomocy, jeśli w ogóle, mu potrzeba.

Tym większe było moje zdziwienie, gdy wczoraj na placyku obca baba przytrzymała Wiktorię na drabinkach.

Pilnowałam Eli. Ela jadła borówki, więc nadzór był niezbędny. Ela niepilnowana wybiera borówki garściami i ładuje wszystkie jednocześnie do buzi. A potem wszystkie stara się przełknąć. Trzeba więc jej te borówki wydzielać po kilka sztuk. Siedziałam na ławce i wydzielałam, a Wiki metr dalej ćwiczyła akrobacje na łańcuchowej siatce.

Siatka jest rozpięta między dwoma domkami. Domki są parterowe [czyt. stoją 20 cm nad ziemią]. Siatka zaczyna się przy podłodze jednego z nich, wznosi na niebagatelną wysokość jednego metra i opada ku podłodze drugiego z domków. Po bokach ma zabezpieczające barierki, a cała jest ogumowana. Wiki trenuje różne techniki wspinaczek i, muszę przyznać, dość kreatywnie do tego podchodzi.

Właśnie przerzucała się przez szczyt metodą "lewa strona ciała - obrót - prawa strona ciała", gdy obca baba wtarabaniła się do zabawy. Jedną ręką złapała Wiktorię za przedramię, drugą zaczęła jej pomagać przekładać nogę. Rzuciłam na to okiem ponad Elą i borówkami i zdębiałam.
- Co pani robi? Proszę ją puścić! - zakrzyknęłam szybko, bo Wiktoria już kuliła się w sobie od cudzego dotyku.
- Ale ona spadnie - tłumaczyła zbrojną interwencję baba.
- Jak spadnie, to spadnie. Nic jej nie będzie - odparłam buńczucznie. A baba cały czas trzymała jeszcze moje dziecko.

W końcu jednak puściła i skupiła się na pilnowaniu swojej podopiecznej. Żeby szybko nie biegała, żeby uważała na schodku (jednym, jednym schodku), żeby nie wchodziła na siatkę. Potem przyszła druga kuma, która zabraniała wnusiowi wbiegać na górkę. Górka ta to łagodne wzniesienie o stopniu nachylenia, powiedzmy, 30 stopni, porośnięte gęstą trawą. Chłopiec był prawie wzrostu Eli.

I teraz to ja już nie wiem. Czy to te kumoszki są nadgorliwe, czy jednak ja nietroskliwa.


1 komentarz:

  1. Mój mąż któregoś dnia powiedział, że naślą na nas pomoc społeczną! Łydki starszej to jeden wielki siniak. Nie wspomnę już o szytej głowie i połkniętych 5 groszach :) Ja również wychodzę z założenia, że jak się nie przewróci to się nie nauczy...

    OdpowiedzUsuń

Ponoć milczenie jest złotem... ale w naszym królestwie preferujemy srebro. I gadulstwo :-)