środa, 17 kwietnia 2013

Bua

Domaganie się jedzenia nie było nigdy w stylu Wiktorii.
We wczesnym niemowlęctwie trzeba było na każde karmienie wyrywać ją z objęć Morfeusza. Po kilkunastu łykach mleka Morfeusz ucapiał na powrót Wikulka, my znów wyrywaliśmy ją z jego objęć, on znów ją ucapiał… Przepychanki trwały przez całe 120-150-180 mililitrów.
Później problem przybrał nieco inny wymiar. Wiki przeważnie chętnie zjadała proponowane jej potrawy i przekąski, a gdy ktoś w jej obecności coś pałaszował, bez pardonu wyrywała jedzenie z ręki nieszczęśnika i pakowała sobie do dzioba – ale sama nie sygnalizowała, że coś by już chętnie na ząb wrzuciła. Jeśli nie zaproponowałam jej posiłku, nie domagała się go przez długie godziny. Czasem zasypiała na południową drzemkę bez drugiego śniadania i spała ponad 3 godziny z kiszkami grającymi marsza.
Wczoraj po kolacji, gdy Wikulek pałaszował biszkopty, rzuciłam (bardziej do siebie, niż do córy):
– Wikulku, proszę, mów mi, gdy jesteś głodna i chcesz coś zjeść. Przychodź do mamy do kuchni i mów, na co masz ochotę, dobrze?
Dziś rano Wikul wchodzi do kuchni, staje przy lodówce i, pokazując palcem na drzwi, zaczyna zawodzić jak Rumun przed kościołem:
– Tu, tu, tuuuu, tu, tuuuu!
– Chcesz jogurt?
– Taa!
Pół godziny później… Wikul wchodzi do kuchni, staje przy szafce, w której trzymamy ciastka i, pokazując palcem na drzwiczki, zaczyna zawodzić (jak wiadomo kto, wiadomo gdzie):
– Tu, tu, tuuuu, tu, tuuuu!
– Chcesz jeszcze zjeść biszkopty?
– Taa!
I zjadła. A potem jeszcze kawałek jabłka. I miseczkę ziemniaków z żuru. A godzinę później zupę pomidorową. Na spacerze pół rogala maślanego. A po powrocie do domu deser owocowy i znów ziemniaki. I oczywiście mleczko na kolację.
Ale numerem jeden dzisiejszego dnia była zdecydowanie czerstwa żytnia bułka (czyt. bua), którą Wikul non stop zawzięcie dziamdział. Bua, bua – rozbrzmiewało raz po raz w naszym królestwie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Ponoć milczenie jest złotem... ale w naszym królestwie preferujemy srebro. I gadulstwo :-)